Po błogim nic nierobieniu i niewłączaniu laptopa i telewizora, po trzech tygodniach totalnej laby wróciłam do rzeczywistości. Nie było mi wcale ciężko, bo tak naprawdę zaczęłam już tęsknić za zwyczajnym rytmem życia.
W tym roku znowu mi się upiekło i na Święta nie musiałam niczego gotować. Kolędowałam po dobrych ludziach, którzy mieli ochotę na towarzystwo mojej rodziny, nakarmili nas, a na dodatek wyposażyli w jedzenie na drogę i do domu! Jak przystało na wykwalifikowanego lenia kulinarnego z pocałowaniem w rękę brałam wszystko, co dawali, nie wnikając w szczegóły.
Życząc wam rodzinnych Świąt, spędzonych z dala od komórek i komputerów – wszak urządzenia te zdominowały naszą codzienność, więc chociaż w Święta można byłoby je odsunąć na bok – nie sądziłam, że samej mi się to uda.
Ale tak właśnie mi wyszło.
Jednak od początku… najpierw było wielkie pakowanie.
CZYMŻE JEST 5-OSOBOWY SUV Z BAGAŻNIKIEM DACHOWYM, KIEDY MUSISZ UWZGLĘDNIĆ:
- dwa foteliki i dwójkę małych chłopców, którzy wraz z akcesoriami zajmują całą tylne siedzenie,
- 3 tygodniowy zapas puszek, niedostępnego w zwykłych sklepach, paskudnego w smaku mleka dla małego alergika,
- ubrania świąteczne dla 4 osobowej rodziny,
- ubrania sportowe w związku z poświątecznymi planami,
- 3 pary nart, kasków, buciorów narciarskich oraz innych akcesoriów do nich przynależnych,
- prezenty oraz
- laptopy, tablety, telefony, ładowarki?
Znam odpowiedź: KROPLĄ W MORZU POTRZEB.
A jeszcze ….
Zabaweczki, żeby się dzieciom nie nudziło po drodze, a jeszcze ….termos z ciepłą wodą, żeby małemu zrobić mleko, kiedy zawyje, a jeszcze ….kozaki zwykłe (nie przypuszczałam, że będzie 12 stopni i wystarczą pantofelki) – przecież na Święta nie będę paradować w butach narciarskich itd…
Opamiętałam się dopiero, kiedy mąż Prawnika na macierzyńskim, upychający kolejną torbę, przedstawił mi realną wizję jazdy z kaskami na głowie i kombinezonach narciarskich na sobie, co by miejsca w aucie zaoszczędzić. Widziałam, że nie żartuje, więc odpuściłam dalsze pomysły.
Najpierw odwiedziliśmy rodzinę mieszkającą nad morzem, w tym Babcię Prawnika na macierzyńskim, która jak się okazało, cały czas z rozrzewnieniem wspomina wycieczkę do Rzymu. Ja zresztą też.
Potem z całym tym majdanem, bogatsi o otrzymane prezenty (i słoiki żebyśmy z głodu w tej Warszawie nie pomarli) udaliśmy się na Dolny Śląsk (już niestety w kaskach na głowie). Tam świętowaliśmy w towarzystwie drugich Dziadków, którym w prezencie wspaniałomyślnie zostawiliśmy na tydzień naszą młodszą pociechę, nienadającą się jeszcze na narty. Tymczasowo pozbyliśmy się połowy majdanu i lżejsi z przećwiczonym już w tym zakresie 5-latkiem wybraliśmy się na szusy w czeskie góry.
Dlaczego czeskie a nie polskie? Obiecałam sobie, że dopóki polscy włodarze miast, gmin, powiatów, a także władza na szczeblu rządowym nie nauczy się od południowych sąsiadów jak dbać o atrakcje i śnieg dla zimowych turystów, infrastrukturę narciarską, moja narta więcej na polskim stoku się nie postanie. Ale to już temat na inny wpis.
W każdym razie odwiedzając rodzinę, znajomych, stale się przepakowując i biegając od stołu do stołu, na komputer nie miałam ani czasu, ani ochoty.
Nie do końca miałam w planie aż taaki odwyk, bo rezerwując wcześniej noclegi w pensjonacie w czeskich Karkonoszach zadbałam o WI-FI.
Na miejscu okazało się, że WI-FI faktycznie jest, ale jego zasięg obejmuje jedynie metr kwadratowy pod drzwiami pomieszczenia gospodarczego na parterze budynku i nigdzie więcej. Jeszcze gorzej było z siecią komórkową, bo ta nie działała wcale.
Początkowo byłam wściekła, ale na koniec pobytu bardzo szczęśliwa. Pozbawiona kontaktu z resztą świata spędziłam w górach taki tydzień, jakiego nie pamiętam już od lat.
Przypomniały mi się wcale nie takie odległe czasy, kiedy to nie było Internetu w komórce i nieco odleglejsze, kiedy to nie posiadałam telefonu komórkowego w ogóle.
Odcięcie od „świata” było prawdziwym szokiem dla męża Prawnika na macierzyńskim, ale i ten w końcu pogodził się z tą sytuacją.
Okazało się, że jest to całkiem pożądane doświadczenie.
Po nartach wracaliśmy do ciasnego pokoiku i odkrywaliśmy na nowo takie gry jak statki, warcaby, kółko i krzyżyk. W ruch poszły karty i bierki, ale punktem głównym programu była gra zakupiona w czeskim sklepie Potraviny o nazwie Kvarteto.
Wprawdzie czeska instrukcja załączona do „hry” powodowała wielość interpretacji wśród „hraczy”, ale tym śmieszniej się w to „hralo”.
Na koniec naładowaliśmy akumulatory na Śnieżce, na którą udało się nam cudem zaciągnąć 5-latka. Protestował całą drogę i w pewnym momencie nawet zwątpiłam, czy to dobry pomysł, ale kiedy wreszcie dotarliśmy na samą górę, zapierające dech widoki, niczym z ośmiotysięcznika, zrekompensowały wszystkie utyskiwania syna.
Krótki pobyt na Śnieżce to był chyba jedyny moment, kiedy miałam zasięg w komórce, którą to komórkę zresztą wykorzystałam do nagrania tych utyskiwań, żeby mu za 10 lat odtworzyć. (Inaczej skubaniec mi nie uwierzy).
Życząc wszystkim pomyślności w nowym roku 2014, z ochotą biorę się do pracy, za którą powoli zaczynam już tęsknić. Na początek na warsztat blogowy wezmę temat, który ostatnio was zainteresował, tj. przesłuchiwanie dzieci w sądzie.
Pod koniec ubiegłego roku Ministerstwo Sprawiedliwości do społu z Fundacją Dzieci Niczyje zrobiły krok w dobrą stronę.
O tym napiszę już niebawem – mam nadzieję, że jeszcze w tym tygodniu. Zainteresowanych tematem serdecznie zapraszam.